Kolejny plus dla hostelu o 4 rano dali nam darmowe śniadanie (nadal hostel w KL). Udało nam się dotrzeć również na autobus i nawet do niego wsiąść szczęśliwie. Odleciałyśmy w kierunku Vietniane.
Kilka informacji praktycznych: wiza na lotnisku od ręki, tylko trzeba mieć zdjęcie i 30 dolarów odliczone (nie wydają reszty!!). Taxi z lotniska 66000KIP lub vanem 80000KIP – van na 6 osób, ale okazało się, że bardziej opłacało się zapłacić w dolarach za nią – sprawdzajcie w obu walutach ceny.
Bardzo opłaca się wymieniać pieniądze na lotnisku w Laosie – wysoki kurs i nie biorą prowizji.
Udało nam się wziąć taxi z dwoma zaprzyjaźnionymi Australijczykami, którzy byli w Laosie już drugi raz i dali nam parę fajnych rad, jak ta o kursie walut i wymianie na lotnisku.
Hostel w Vietniane – Phonepaseuth Guesthouse – super!!! prowadzony przez prawdziwych Laotańczyków, czysty i bardzo ładny. Kupiłyśmy bilety do Luang Prabang – bus nocny z miejscami do spania na jutro na 18:00 220000KIP (nie sleeping bus 180000KIP 0 czas 11 godzin).
Mekong w lutym jest wysuszony i nie wygląda nawet przez mieliznę. Pangi wyschły na wiór, podają je okraszone grubą warstwą soli – nie jemy ich. A propos jedzenia – papaya green salad, to nie jest sałata z papają a rodzaj kapusty – można się rozczarować, co uczyniła dziś Aneta. Ostre w wydaniu laotańskim jest super ostre, aż język wyżera!!! ale przepłukane Lao Beer daje radę – i tak się nic nie czuje ;)
Widziałyśmy Mekong – uwaga jak wyżej, Wat Si Muang jest w remoncie i bez sensu tam iść obecnie. Patuxai ok w środku wiele sklepików i dziadostwa. Stupa Królewska jest super. Nawet uszanowałyśmy z Agą buddę, a Aga zapaliła świeczkę. Miałyśmy też własnego tuk-tukowca 60 000 KIP z centrum i z powrotem. Oczarował nas, bo nie wziął kasy jak nas dowiózł do stupy i czekał aż wrócimy i dopiero jak dowiózł nas do hostelu zapłaciłyśmy.
Byłyśmy też na targu miejskim – bez szału oraz na masażu laotańskim – i tu szał wielki. 1,5 h za 85000 KIP masaż całego ciała i stóp specjalny – matko matko, ale jesteśmy rozluźnione. A wszystko na naszej ulicy :)
na lunch jadłyśmy zajebistą laotańską zupę – 12000 KIP – szukajcie miejsc gdzie jedzą miejscowi jest tanio i dobrze!!! im więcej miejscowych i much, tym lepsze jedzenie!!! Polecamy, nawciągałyśmy się jak bąki (połączone powiedzenia nas wszystkich).
Wieczorem poszłyśmy na kolację - bardzo ostrą ;), dedykujemy to danie Maćkowi B. i jego papryczkom piri piri. Życie uratowało nam Lao Beer, inaczej marnie byłoby. Mamy też dwie nowe miejscowe kumpele – 2 dziewczynki, ale Aga mówi, że do porwania marne, bo za duże i nie będą robić w naszej fabryce ;)
Teraz siedzimy w dzikiej knajpce nad Lao Beer znowu – super super. Ciepło jest tak, że nie uwierzycie, chodzimy na boso, a u Was śnieg pada.
Dzisiejszą relację zwieńczy wiersz Agi K i apel do rodziców, najpierw wiersz:
Wiersz o tuk-tuku:
„To będzie wiersz prosty
o Vietnianie nad Mekongiem
tu panga żyje i nie pachnie pstrągiem
Tu stupa tam stupa i stupa
jakże smakuje laotańska zupa
Wiatr Lao rozwiewa i plącze nam włosy
gdy mkniemy tuk-tukiem z dzikim odgłosem.
Tu następuje koniec wiersza nieprzeciętnego
niewątpliwie Beer Lao natchnionego”
i zapowiedziany wyżej apel:
JEŻELI NIE BĘDZIECIE DAWAĆ ZNAKÓW ŻYCIA W KOMENTARZACH
UZNAMY, ŻE WAS PORWANO, TO RÓWNIEŻ SIĘ ZDARZA.
WIĘC NIM OGARNIE NAS TRWOGA, PROSZĘ CZYTAJCIE BLOGA
autorstwa Agi, Anety i Agi